Było piątkowe popołudnie. Zadzwonił telefon. Odebrałam. W słuchawce usłyszałam kobiecy głos. Okazało się, że to ktoś z agencji pracy tymczasowej. Zaproponowano mi prace w sobotę. Mamy układać bukiety kwiatowe na potrzeby zbliżających się Walentynek. Przyjęłam propozycje, ustaliłam godzinę i miejsce, gdzie mam czekać na minibus.
Sobotni świt, wstałam o czwartej trzydzieści rano. Przygotowuję się do wyjścia. Po dziesięciu minutach dotarłam w umówione miejsce, przy przystanku miejskim. Jest piąta dwadzieścia pięć. Za pięć minut ma przyjechać minibus, by mnie zabrać. Dostrzegam kilka młodych dziewczyn, zmierzających w moim kierunku pospiesznym krokiem. Przystają w pewnym odstępie ode mnie i też czekają.
Mija trzydzieści siedem minut ale autobus nadal nie przyjechał. Po czterdziestu minutach pojawia się w zasięgu wzroku. Kierowca zatrzymuje minibus tuż obok przystanku i zaprasza nas do środka.
W autobusie jadą kobiety w różnym wieku, w sumie szesnaście osób. Dosiadłam się do jednej z nich, przedstawiłam się. Moja sąsiadka ma na imię Agnieszka. Zadałam jej kilka pytań dotyczących miejsca, do którego jedziemy. Nie udzielono mi, bowiem żadnej szczegółowej informacji na ten temat. Dowiaduje się, iż miejscowość oddalona jest o 45 mil od miejscowości, w której my mieszkamy. Moja rozmówczyni opowiada mi o pozostawionym mieszkaniu i porzuconej pracy w Polsce.
Obecnie mieszka z mężem i synem w wynajętym pokoju. Wszyscy w trójkę w jednym pomieszczeniu. Jedynie jej Mąż ma stałą pracę. Ona natomiast z powodu braku znajomości języka napotyka wiele kłopotów. Tylko agencje pracy tymczasowej od czasu do czasu znajdują dla niej dorywcze zajęcie.
Nasza podróż w jedną stronę trwa już około pięćdziesięciu minut. Po zjechaniu z autostrady jedziemy jeszcze około dwudziestu minut i dojeżdżamy do szklarni ogrodzonych wysokim płotem z siatki. Przed nami ustawiona jest kolejka składająca się z kilkunastu minibusów, kilkunastu samochodów osobowych i jednego autobusu turystycznego. Kierowca mojego autobusu podaje każdej z nas listę obecności i karze zaznaczyć swoje imię i wpisać numer telefonu; (no name, no money), mówi.
Jest zamieszanie i panuje dezorganizacja. Jesteśmy proszeni o pozostanie w swoich pojazdach. Autobus turystyczny zostaje odprawiony jako pierwszy. Na jego pokładzie przyjechało czterdzieścioro obywateli rosyjskich. Wszyscy pozostali Rosjanie również zostają poproszeni o opuszczenie swoich pojazdów i ustawienie się w rzędach na placu. Następuje czytanie obecności i dzielenie na grupy. Każda grupa dostaje przydzielonego kierownika. Po Rosjanach czas na Polaków. Plac na którym stoimy mieści się na zapleczu całego obszaru szklarni. Po mojej prawej stronie ustawione są plastikowe toalety. Jest ich osiem. Za moim plecami znajduje się piec metalowych kontenerów z szybami, których przeznaczeniem jest by służyły jako szatnie dla trzystu pięćdziesięciu osób. Spełniają też dodatkową funkcję. Po kilku minutach stają się spontanicznie zaadaptowanymi palarniami. Nie ma wydzielonej strefy dla niepalących. Wszystkie pozostawione tam ubrania przesiąka wiec zapach dymu papierosowego.
Polacy, podobnie do Rosjan, również ustawieni są w rzędach. Zostajemy ponownie poinformowani, iż w wypadku nie wpisania się na listę obecności, nie można liczyć na zapłatę za cały dzień pracy. Kilka osób zgłasza się do podpisu. Zostajemy podzieleni na trzy grupy. Panie maja robić bukiety, panowie zajmować się mają napełnianiem wiaderek wodą i przygotowywaniem gotowych wiązanek do transportu oraz składowaniem końcowego produktu w chłodniach. Inni zajmują się sprzątaniem.
Zaczynamy prace o ósmej trzydzieści. Mnie w udziale przypadło sortowanie kwiatów. Dozoruje nas kilkoro Rosjan, dwie Polki i dwoje Anglików. Rosjanin od czasu do czasu krzyczy to na sprzątaczy, to na bukieciarki. O godzinie jedenastej zostajemy wypuszczeni ze szklarni na trzydzieści minut przerwy. Idę do błękitnego baraku po mój plecak. Otwieram pilśniowe drzwi. Uderza mnie ściana dymu. Kaszle i krztuszę się. Udaje mi się w tej zawieszonej substancji odnaleźć mój plecak. Zamykam za sobą drzwi. Pozostające wewnątrz baraku osoby kontynuują palenie papierosów. Wyciągam owoce i termos z herbatą. Nie ma gdzie usiąść, więc opieram się o ścianą szklarni. Jeszcze tylko kilka godzin i będzie można wrócić do domu, myślę sobie.
Przerwa się kończy i wracamy do pracy. Nasi dozorcy coraz bardziej napierają, wspomniany Rosjanin coraz częściej napomina wszystkich i pogania. Praca wre. Mimo wymuszonego pośpiechu na twarzach dozorców widać niezadowolenie. Kilkakrotnie dochodzi do wymiany zdań pomiędzy pracownikami a dozorcą Rosjaninem. Słychać obelgi i krzyki. Ja nadal sortuję kwiaty. O godzinie 14.30 zostajemy wypuszczeni na drugą przerwę. Sytuacja z pierwszej przerwy powtarza się. Stoję w kolejce do mikrofalówki. Przede mną około trzydzieści osób, za mną jeszcze więcej. Każdy trzyma w ręku pudełko z jakimś posiłkiem. Jestem ciekawa ile osób zdąży odgrzać sobie jedzenie. Po kilkunastu minutach większość rezygnuje, ja czekam nadal. Nie ma gdzie usiąść, wiec znowu opieram się o ścianę i zjadam mój obiad z plastikowego pudełka. Wracamy do pracy. Krzykiem wymusza się na nas jeszcze szybsze tempo pracy. Do godziny osiemnastej nie jest tak daleko, myślę i kontynuuje swoją pracę. O osiemnastej wychodzimy ponownie ze szklarni. Na zewnątrz nie ma autobusów, nikt na nas nie czeka z wyjątkiem kierownika szklarni. Praca jeszcze nie skończona, mówi. Jutro zaczynamy o dwie godziny wcześniej niż dziś. Teraz macie piętnaście minut przerwy. Mówi to do wszystkich, odwraca się do trzystu pięćdziesięciu osób plecami i zaczyna rozmawiać z Rosjaninem - dozorcą. Po piętnastu minutach wracamy do szklarni i pracujemy do dwudziestej pierwszej czterdzieści. O dwudziestej drugiej jesteśmy już wszyscy w drodze do domu.
Na myśl przychodzi mi tylko, że już na pewno tutaj nie przyjadę. Jednak ci, którzy tak, jak Agnieszka nie maja żadnego źródła dochodu, przyjadą tutaj także jutro i pozwolą by traktowano ich w sposób uwłaczający ludzkiej godności, by nie pytano ich o zdanie, by nie zapewniono im sanitariatu i posiłku.
|