Kiedy czytam bądź słyszę o próbach mobbingu, zastanawiam się, czy przypadkiem do takiego oddziaływanie nie można się przyzwyczaić, by w kontaktach przełożony – podwładny obowiązywał taki model komunikacji służbowej. Będąc w takiej sytuacji wspomnę te nieodległe czasy w których mobbing wobec mojej osoby występował w niezwykle ostrej formie. Będzie to ciąg zdarzeń wyrwany z kontekstu szerszego planu oddziaływań moich żywieckich oponentów i zwierzchników.
Od chwili przejścia pod skrzydła „niezwykle opiekuńczych władz miasta”, odczuwałem na każdym kroku próby, mówiąc bardzo ogólnikowo, absolutnego podporządkowywania mnie interesom „grupy trzymającej władzę”. Dotyczyło to nawet okresu w którym jeszcze pełniłem funkcję radnego miejskiego i jakby z racji pełnienia tej funkcji winienem być chroniony przed tego rodzaju naciskami. Nasilenie tego typu nacisków nastąpiło w momencie zakończenia pełnienia roli radnego. Wtedy też poznałem smak działań degradujących, inicjowanych przez ówczesną dyrektor Żywieckiego Ośrodka Kultury panią Agnieszkę M. Z późniejszych, osobistych wynurzeń już wówczas byłej dyrektor dowiedzieliśmy się o roli innej kobiety w tworzeniu wzorów takiego postępowania. To pani Jolanta G. z kolei inspirowana przez radnych i członków Zarządu Miasta, Tadeusza P. i Zdzisława S. przy milczącej akceptacji jeszcze niedawno uchodzących za moich kolegów dwóch innych członków Zarządu Miasta, Janusza K. i Marka Cz. Podejrzewam, że wynikało to z psychologicznej konieczności odreagowania, kiedy to w sytuacji bez jakiejkolwiek realnych możliwości sprawczych doprowadziłem do sytuacji w której po sławnej powodzi organizując kolejną edycję Tygodnia Kultury Beskidzkiej w roku 1997 stworzyłem niepowtarzalną później sytuację w historii żywieckich edycji TKB, zysku z imprezy w wysokości 60 tys. zł. Nikomu później, pomimo zmasowanych prób dezawuowania naszego sukcesu, nie udało się podobnego efektu osiągnąć. To ważna informacja, gdyż w dalszym ciągu moich perypetii wystąpi również ta impreza. Próby degradacji naszych działań w Klubie „śrubka” w rezultacie spaliły na panewce, a instytucję sprawującą tak „pieczołowity” nadzór właścicielski postawiono w stan upadłości. Pracownicy znaleźli się pod kolejnymi, jeszcze bardziej pieczołowitymi skrzydłami Zespołu Zamkowo Parkowego z jego dyrektorem, wszechwładnym Janem G. Tu stosowano również te same sposoby dołowania ekonomicznego, przeznaczając część budżetu przeznaczonego na naszą działalność na pokrywanie kosztów hodowli koni. Zatrudniając nas w nowej instytucji na nowych regulaminowych warunkach z Zespole Zamkowo – Parkowym w sposób bardzo dotkliwy „obcięto” nam pensję, motywując takim wewnętrznym regulaminem wynagradzania. Tylko należy w tym momencie wspomnieć o możliwościach niezłego dorobienie (drugiej pensji poza oficjalnymi rozliczeniami) na weselach organizowanych w pomieszczeniach Starego Zamku. Jednakże te apanaże były dostępne niewielkiej, wybranej grupie pracowników, którzy w trakcie tych imprez pełnili role kelnerów, sprzątaczek i innych. Można było nieźle sobie dorabiać, w rzeczywistości utyskując na marne zarobki. Niezapomnianymi dla mnie były comiesięczne spotkania „na dywanie” u dyrektora, który notorycznie pouczał mnie o sposobach wypełniania kart pracy pracowników. W tym przypadku mogę stwierdzić, że pomimo uciążliwości wynikającej ze spotkania na którym oprócz pouczeń przez dalsze dwie godziny musiałem wysłuchiwać zwierzeń dyrektora na temat prowadzonej przez niego działalności gospodarczej, remontów i sukcesów organizacyjnych. Być może oczekiwał z mojej strony zwierzeń, ale ja zmęczony tą stresującą rozmową pełną pogróżek marzyłem o jej zakończeniu. Potem przez miesiąc mieliśmy względny spokój. Apogeum aktywności prześladowczej dyrektora Jana G. nastąpiło w momencie złożenia przeze nie u kadrowej dokumentu stwierdzającego otrzymanie tytułu magistra na Uniwersytecie Śląskim. Już za kilka tygodni otrzymaliśmy (wszyscy pracownicy Klubu „śrubka”) polecenie przejęcia w trakcie trwania kolejnego Tygodnia Kultury Beskidzkiej funkcji bileterów. No cóż w organizacji tej imprezy „przeszedłem” przez wszystkie szczeble awansu zawodowego. Nie byłem jedynie właśnie bileterem i szaletowym. Do spełniania funkcji biletera mogłem być dopuszczony dopiero po zakończeniu studiów uniwersyteckich i otrzymaniu tytułu magistra, pedagoga, animatora kultury. Nie był to jednak koniec moich przeżyć. Bo oto zdenerwowani naszymi zgodami na objęcie funkcji biletera, dbający o nasz rozwój zawodowy – zwierzchnicy, postanowili poddać mnie kolejnej próbie sprawności zawodowej. W dniu rozpoczęcia Tygodnia Kultury Beskidzkiej reprezentanci Żywca powinni wziąć udział w kolejnym spotkaniu turniejowym organizowanym przez Radio Katowice w ramach współzawodnictwa o tytuł „Złotej miejscowości Radia Katowice”. Jeszcze dobrze nie przeanalizowałem zakresu odpowiedzialności przy sprzedaży biletów, a już zostałem powiadomiony przez „przybocznego” pracownika Dariusza P. o konieczności wyjazdu wraz z reprezentacją miasta na wspomniany turniej. I na to nie mogłem się zgodzić. Jednak pomimo mojej osobistej interwencji u zastępcy burmistrza odpowiedzialnego za sprawy kultury w żywieckim Urzędzie miejskim, Marka C. zostałem odesłany z przysłowiowym kwitkiem. Do klubu wspomniany Dariusz P. dostarczył delegację służbową udając równocześnie współczucie i identyfikację z moją niewdzięczną sytuacją. Przeczuwając „drugie dno” w poczynaniach moich perfidnych zwierzchników, podjąłem rozmowę z moją koleżanką ze studiów, szefową kancelarii głównej Radia Katowice – Radką R. Po skierowaniu mnie do odpowiedzialnych za omawianą imprezę redaktorek dowiedziałem się, że w tej sytuacji nie mogę reprezentować Żywca, gdyż moi wspomniani zwierzchnicy w pośpiechu nie przewidzieli konieczności przesłania pisemnego upoważnienia dla mnie osobiście jako reprezentanta Żywca. Było już po 15.00 i mogłem odetchnąć. Nie będę startował w tej tajemniczej konkurencji. Ale w podróż do miejscowości Boronowo, gdzie owa impreza miała miejsce, wybrałem się. Nawet przyodziałem dziwną koszulkę bawełnianą identyfikującą mnie z drużyną Żywca. W momencie, kiedy wywoływano poszczególne drużyny, kierownik żywieckiej wyprawy Andrzej D. polecił mi wzięcie udziału w tej tajemniczej jeszcze konkurencji. Wyjaśniłem przyczyny mojego zaniechania udziału w konkurencji spowodowane brakiem odnośnych upoważnień. Po kilku minutach sprzeczki kierownik Andrzej D. zgodził się z moimi argumentami. W konkurencji która polegała na wydojeniu otrzymanej pod opiekę kozy wzięła udział drużyna z Żywca posiadające upoważnienia Urzędu Miejskiego w Żywcu. Przemyślna intryga dotyczyła mojego udziału w dojeniu kozy, udowadniając mi moje miejsce w żywieckim szeregu kultury. Jak się dowiedziałem od przyjaciół z Radia Katowice, fotoreportaż z każdego spotkania miast turniejowych niemal natychmiast ukazywał się w internecie. I tu zawiodłem moich mocodawców. Nie mogli naśmiewać się ze mnie w roli dojarza kozy. Za tydzień pojechałem do kolejnej miejscowości, gdyż nie wypadało się mocodawcom przyznawać się do nieudanej intrygi. Były to Żarki Letnisko. Tam nudziłem się ponad miarę gdyż nikt nie proponował mi udziału w konkursie, chociaż delegujący urzędnicy z Żywca mieli cały tydzień na uzupełnienie koniecznych dokumentów. Bo tak naprawdę chodziło im o wydojenie kozy. Sami zabrnęli jednak w „kozi róg”. W międzyczasie sprzedając w tygodniu bilety na koncerty TKB – spotykałem się z przejawami współczucia czy wręcz oburzenia moich niedawnych kolegów radnych. A zza okien przejeżdżających obok nas samochodów lokalnych władców dostrzegałem gesty pozdrowienia między innymi urzędujących do dzisiaj burmistrzów. Szczytem hipokryzji było wyrażenie zdziwienia na aktualną sytuację przez ówczesnego Przewodniczącego Rady Miasta – Janusza K. Później te wydarzenia w nieistniejącej „Trybunie Śląskiej” opisał redaktor Mariusz H. tytułując artykuł „Zwierzyna na celowniku”. Kilka miesięcy późnie podjęto decyzję o likwidacji Zespołu Zamkowo – Parkowego a winny całej nieudanej akcji mojej degradacji, dyrektor Jan G. sam zwolnił się na własną prośbę. Odszedł „pionek” a mocodawcy w dalszym ciągu rozdają karty.
|